Croftamie–Balgedie (13 dzień/ 2 pętla)

Niedziela, 16 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Zamek Culcreuch miał być przystankiem i zarazem naszym miejscem na śniadanie. Okazało się, że przebudowano go na hotel i w jego okolicy jest zakaz kempingu. Dla nas nie był to żaden problem. Po zrobieniu kilku fotek oddaliliśmy się od niego i śniadanie zjedliśmy nad jeziorkiem w miłym towarzystwie owieczek.

Słoneczna pogoda sprawiała, że droga była łatwa i przyjemna. Około południa dotarliśmy do Stirling–potężnego zamku, który to postanowiliśmy odwiedzić w środku. Po zakupieniu biletu mogliśmy zwiedzić wszystkie (oczywiście udostępnione dla turystów) miejsca. Zasiedliśmy na tronach w sali królewskiej, byliśmy w muzeum zbrojeń, zatrzymaliśmy się w zamkowej kuchni i spiżarni, odwiedziliśmy kaplicę królewską i wiele innych pomieszczeń. Wszystkie były odrestaurowane i typowo nastawione na turystów, których przybywało tu dziennie tysiące. Po około 2 godzinach zwiedzania ponownie wsiedliśmy na rowery. Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze kilka innych zamków. Jeden z nich–Campbell przykuł moją uwagę już przed wjazdem, górując nad miasteczkiem. Coś mi podpowiedziało, abym poczekała w pobliskim parku, bo droga powrotna i tak obok niego wiodła. Tak też zrobiłam. Zostawiłam rower i przespacerowałam się pośród zieleni podziwiając z dołu ruiny zamku. Wyglądał imponująco. Jak się później okazało moja decyzja była trafna. Reszta grupy wróciła wyczerpana i lekko zawiedziona. Nie dość, że przyszło im podjeżdżać, a później prowadzić rowery, pod niemal pionowy podjazd, to jeszcze zamek był zamknięty i ledwo co było go widać za potężnymi murami. Nie ma to jak kobieca intuicja.
Długo szukaliśmy miejsca na rozbicie namiotów, wszystko przez to, że nie wypalił nocleg na zamku (opiekun zabytku kategorycznie nie zgodził się na to). Musieliśmy, więc jechać dalej do kolejnego miasteczka. Mijaliśmy pola i bezdroża. Gdy zaczęło robić się porządnie ciemno, dotarliśmy do pierwszych domów i tu znowu nie pozwolono nam rozbić się na prywatnym podwórku. Pukaliśmy do wielu domów, a tam albo nam odmawiano albo drzwi były zamknięte. W końcu porządnie zmęczenie postanowiliśmy rozbić się na skrawku zieleni, przy skrzyżowaniu dróg. Były tam ławeczki, więc stwierdziliśmy, że miejsce to przeznaczone jest dla zmęczonych turystów. W naszym przekonaniu utwierdził nas bardzo miły pan, który sam zatrzymał się i powiedział nam, że możemy spokojnie tu zostać. Chyba musieliśmy zrobić małe zamieszanie w miasteczku, bo za chwile ku nam podjechał radiowóz policyjny. Jednak i policjanci nie robili nam żadnych problemów. Zapytali czy wszystko w porządku i dokąd zmierzamy. Po krótkiej rozmowie odjechali, a my w końcu mogliśmy pójść spać."

Relacja Agaty:
"Pobudka jak zwykle o 6. śniadanie miało być na zamku, ale ten okazał się hotelem przy którym widniał napis „ no picnicing”, więc posiłek mieliśmy w towarzystwie owieczek. Potem zwiedzaliśmy zamek w Stirling. Wchodziliśmy do każdej dziury, zobaczyliśmy kuchnię, kaplicę, warsztat tkacki... niby fajnie, ale mnie nie urzekło– za dużo innych turystów. Muzeum dotyczyło głównie zbrojeń i wojen, a pałac był zamknięty z powodu renowacji.
Jechało się bardzo fajnie , bo z wiatrem, trochę słońca, bez deszczu. Zobaczyliśmy jeszcze parę zamków. Między innymi zamek Campbell. Podjazd był masakryczny, strasznie stromy, tak że nie podjechaliśmy tam na rowerach tylko podeszliśmy w końcu (Szymon najdłużej pedałował, ja się dość szybko poddałam). I po doczłapaniu się na miejsce okazało się, że zamek zamknęli godzinę przed nami (a Ania miała nosa i czekała na nas na dole, skąd zamek też było widać). Trochę przeholowaliśmy z noclegiem. Pierwsze dobre miejsce przejechaliśmy, a potem nie było gdzie się rozbić. W końcu po 22 rozstawiliśmy namioty przy drodze (nawet policja pytała nas czy wszystko w porządku)."

Inveraray–Croftamie (12 dzień/ 2 pętla)

Sobota, 15 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Rankiem dotarliśmy do w Inverary, miasteczka mogącego pochwalić się przepięknym, aczkolwiek prywatnym zamkiem. Fundatorem budowli był Archibald Campbell, 3 książę Argyll. Budowę zamku ukończono w roku 1789. Wzniesiono go w pobliżu dawniejszej twierdzy, która miała prawdopodobnie formę wieży mieszkalnej, a którą w czasie budowy zamku rozebrano. Przy okazji wyburzono też zabudowania wsi Inveraray, a jej mieszkańców przeniesiono nad brzeg Loch Fyne, które odtąd nosi nazwę Inveraray.

Po opuszczeniu miasteczka jechało się przyjemnie, mogliśmy podziwiać piękne, szkockie krajobrazy. Jednak jak to w tym północnym kraju bywa, wszystko szybko się zmienia i tak też było i tym razem. Przyjemna przejażdżka przerodziła się w męczącą wspinaczkę, walkę z wiatrem i samym sobą. Zaczął ostro padać deszcz, a porywisty wiatr wiał nam prosto w twarz. Do tego wszystkiego mieliśmy do pokonania podjazd na wysoką na prawie 1000 metrów przełęcz! Cały czas musiałam walczyć by nie stracić równowagi, silny wiatr zrzucał mnie na boki, a mijające nas z dużą prędkością samochody też nie ułatwiały sprawy. Cali przemoczeni i porządnie zmęczeni wjechaliśmy w końcu na przełęcz. W tym samym czasie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki silny wiatr i deszcz ustały. Miło też było uśmiechnąć się do ludzi otwierających szyby samochodowe i machających do nas życzliwie. To wszystko i późniejszy zjazd z górki wynagrodziły nam męczący podjazd."

Relacja Agaty:
"Rano mieliśmy poślizg czasowy z powodu deszczu. Pojechaliśmy do Inveraray, zobaczyliśmy bajeczny zameczek, ale niestety tylko z daleka , bo „ Private, strictly no entry”. I mieliśmy niezapomnianą górkę. Tzn. podjazd sam w sobie nie byłby taki straszny, ale jak ja pokonywaliśmy to lał deszcz, wiatr jakby się wściekł (ciężko było utrzymać się na rowerze i blisko pobocza) i ciągle jeśdziły obok samochody. Podczas jazdy myślałam, że już rzucę rower w rów, ale po przejechaniu tej górki, jak już wyszło słońce, była całkiem miła aura i jaka satysfakcja :) Póśniej na obiedzie znów nas złapał deszcz, musieliśmy trochę poczekać, a jak pogoda już się wyklarowała to poszła Radkowi dętka... Wieczorem pierwszy raz od początku wyprawy ktoś odmówił nam noclegu, ale całe szczęście trochę dalej udało nam się coś znaleść."

Taynuilt–Inveraray (11 dzień/ 2 pętla)

Piątek, 14 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Relacja Ani:
"W deszczu dotarliśmy do Kilchurn Castle. Postanowiliśmy jeszcze przed śniadaniem zwiedzić zamek. Wstęp był darmowy, a ze względu na wczesną porę byliśmy jedynymi odwiedzającymi to miejsce. Już podczas zwiedzania zaczęło lać. Kilchurn to zamek położony na półwyspie jeziora Awe. Dookoła otoczony pasmem górskim wspaniale prezentuje się zarówno podczas słonecznej jak i deszczowej pogody. Zdjęcia jego można znaleźć nawet na okładkach przewodników turystycznych co znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Naprawdę warto go zwiedzić. Ponieważ deszcz przerodził się w ulewę, postanowiliśmy ukryć się pod mostem kolejowym, który znajdował się w pobliżu. Chcieliśmy tylko przeczekać deszcz a okazało się że zostaliśmy tam dłuższy czas. Niestety nasze schronienie nie było najlepsze. Most przeciekał, a woda w jeziorze wzbierała. Długi czas oczekiwania wykorzystaliśmy na jedzenie, pranie i odpoczynek. Jako, że po drodze skończył nam się zapas wody do picia, musieliśmy zadowolić się deszczówką. Zbieranie wody szło nam całkiem sprawnie. Wyglądało to mniej więcej tak, że rozłożyliśmy dużą folię (Szymon zaopatrzył się w nią jeszcze w Polsce na wypadek silnych deszczy, by móc rozłożyć ją pod namiot), następnie czekaliśmy chwilę, aż folia nabierze wody i przelewaliśmy ją do menażek i kubków, a stamtąd już do butelek.


Relacja Agaty:
"

Fort William–Taynuilt (10 dzień/ 2 pętla)

Czwartek, 13 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Pakowanie namiotów wczesnym rankiem przebiegało w wyjątkowo szybkim tempie. Powodem naszej ekspresowej ewakuacji, były krzyki dwójki osób sprzątających okoliczne publiczne toalety. Okazało się, bowiem, że panu nie spodobało się, że jedno z nas rozwiesiło swoje mokre rzeczy w toalecie, za to pani zaparcie nas broniła. Po wyjaśnieniu sprawy i przeprosinach byliśmy gotowi do drogi.

Pogoda dopisywała, jechało się przyjemnie, no może poza chwilami, kiedy zachciewało mi się spać. Dziwnym trafem właśnie w takich momentach chłopcy mieli problemy z rowerami. Tym razem pękły aż dwie szprychy u Szymona i musiał on zdejmować całą oponę. Ja w tym czasie miałam 1,5 godzinną przerwę na drzemkę. Gdy rower Szymona wrócił do formy, a ja się wyspałam, mogliśmy jechać dalej. Ruszyliśmy do Barccoldine Castle. Okazało się, że znajduje się on w prywatnych rękach i ma dziwny różowawy kolor. Ogólnie nie przypadł on nam do gustu i chyba rower Radka poczuł to samo, bo odmówił posłuszeństwa–pękła felga! Tym razem sprawa była poważna. Nie było innej rady, jak wymienić ją na nową, co w miejscu oddalonym od dużych miast było trudne. Całe szczęście Radek zdołał jeszcze jechać. Po drodze pytaliśmy tubylców, czy przypadkiem nie mają starej felgi, ale wszyscy przecząco potrząsali głowami. Musieliśmy jak najszybciej znaleźć sklep rowery, a to oznaczało, że musimy wjechać do najbliższego większego miasta. Nadłożyliśmy nieco drogi, aby dotrzeć do Oban. Tam znaleźliśmy sklep rowerowy Evo Bikes, w którym udało się kupić nową felgę.
Właściciel sklepu był tak miły, że obniżył cenę i udostępnił nam specjalny sprzęt do centrowania kół. Po kilkugodzinnej, przymusowej przerwie, opuściliśmy Oban i powróciliśmy do wcześniej zaplanowanej trasy. Nocleg znaleźliśmy na parkingu na skrawku zieleni. Jak się później okazało, nie tylko nam spodobało się to miejsce. W nocy zostaliśmy otoczeni przez kilka przyczep kempingowych, które bardzo często wykorzystywane są przez turystów jako środek transportu. Podczas wyprawy widzieliśmy ogromną ilość różnych przyczep, zróżnicowanych względem zawartości portfela."

Relacja Agaty:
"Rano obudziły nas krzyki, przybiegła jakaś pani i pytała czy to nasze rzeczy wiszą w pomieszczeniu do przewijania niemowląt. Okazało się, że owszem, jeden z nas rozwiesił sobie tam pranie i o to kłóciła się ta pani z jakimś sprzątaczem. (Pani ogólnie nas broniła). Tak szybko to się chyba nigdy nie zmyliśmy. Tak zaczęty dzień okazał się dalej „urozmaicony”– Szymonowi znów poszły szprychy, ale dla odmiany 2 naraz i jedna tak że musiał zdejmować oponę. Pojechaliśmy do bardzo ładnego zameczku Barcaldine, niestety znów prywatnego. I tam okazało się, że Radkowi poszła felga. To już wymagało sklepu rowerowego, więc pojechaliśmy do Oban (nadrobiliśmy ok.10 km, bo to nie było po trasie, ale całe szczęście w niedaleko). Tam znaleśliśmy odpowiedni sklep, ale pan zaśpiewał kosmiczna cenę i jeszcze bardziej kosmiczny termin naprawy (na poniedziałek). Póśniej jak zobaczył, że chłopcy znają się na rzeczy i że zależy nam na czasie trochę zszedł z ceny i pożyczył potrzebne narzędzia. Kolejny przykład życzliwości Szkotów. Mimo takich postojów i przebojów zrobiliśmy 111 km."

Fort Augustus–Fort William (9 dzień/ 2 pętla)

Środa, 12 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Pobudka o 6:00 rano, szybkie składanie namiotów i pakowanie się. Przed nami sporo kilometrów by dotrzeć do Fort William do stóp Ben Nevis–Złośliwej Góry. Około godziny 14:00 byliśmy na miejscu. Pogoda niestety znowu odstrasza, było pochmurno i padał deszcz. Po jakimś czasie, jak to jest ze szkocką pogodą–aura poprawiła się i mogliśmy zacząć wspinaczkę. Przed nami na wysokości 1343 m.n.p.m wznosił się ukryty za chmurami szczyt najwyższej góry Wielkiej Brytanii. Stojąc u jej stóp podziwialiśmy niesamowite widoki doliny Glen Nevis. Szlak początkowo wił się pomiędzy zielonymi pastwiskami, gdzie owiec było całe mnóstwo. Często spoglądając w górę widzieliśmy je jako białe plamki. To, że szczyt ukryty był w chmurach potęgowało naszą ciekawość i chęć zdobycia go. Podobno chmury na Ben Nevis są przez 355 dni w roku i tylko przez blisko 10 dni w ciągu roku można go podziwiać w całej okazałości.

Gdy pokonaliśmy już połowę drogi krajobraz powoli zmienił się, ucichły odgłosy owiec, trawa zrzedniała, a w jej miejsce pojawiły się twarde skały i kamienie. Byliśmy już troszkę zmęczeni, ale mimo to ochoczo pozdrawialiśmy schodzących już ze szczytu turystów. Ciekawostką jest to, że co jakiś czas mijaliśmy grupki osób ze swoimi pupilami–psami. Może to jakaś tradycja? Psy te dawały sobie świetnie radę z szlakiem pełnym kamieni.
Idąc dalej w górę zaczynaliśmy powoli tracić dobrą widoczność i towarzyszyła nam gęsta mgła i zimny wiatr. Z czasem zaczęliśmy ubierać się coraz cieplej. Nakładaliśmy kurtki i ciepłe bluzy. Radek nawet zrobił sobie czapkę z czarnego worka foliowego (wyglądała naprawdę profesjonalnie). Prowadzący nas do celu szlak stawał się coraz mniej rozpoznawalny, łatwo go było zgubić. Nie było tu oznakowań jak w Polskich Tatrach. Idąc dalej widzieliśmy skalne urwiska, na których zalegały jeszcze połacie śniegu. Wyglądało to naprawdę imponująco. Po krótkim czasie dostrzegliśmy upragniony szczyt. Nie pozostaliśmy na nim jednak długo. Nie pozwalał nam na to zimny i porywisty wiatr. Zrobiliśmy kilka zdjęć i zaczęliśmy podziwiać to, co zaskoczyło nas na szczycie, a mianowicie ruiny przypominające schron. Prawdopodobnie było to dawne schronisko bądź obserwatorium. Gdy udało nam się ponownie odszukać szlak, zaczęliśmy wracać. Podczas schodzenia pogoda znowu poprawiała się i mogliśmy dostrzec w oddali jeziorka skąpane w srebrnej poświacie. Wyglądało to wszystko przepięknie.
Porządnie zmęczeni, ale usatysfakcjonowani po ok 7 godz. marszu wróciliśmy do naszych rowerów i bagaży, które zostawiliśmy na ten czas tuż przy wejściu na szlak przy pobliskim sklepie turystycznym. Nie do pomyślenia by zrobić coś podobnego w Polsce. Szybko rozbiliśmy namioty, bo robiło się już ciemno a zmęczenie dawało już o sobie znać."


Relacja Agaty:
"Te upierdliwe muszki bardzo dobrze wpływały na nasze tempo zbierania się rano. Ale potem wymuszony postój szprychą… znów. Był zameczek widmo– obecny na mapie, ale poza tym nikt z miejscowych o nim nie słyszał, nikt nie mógł nam go wskazać, nie było żadnych oznaczeń... Tak że zamek w Tor chyba zapadł się pod ziemię. Koło południa już byliśmy w Visitor Centre w Fort William. Tak zjedliśmy, przeczekaliśmy deszcz (który w dzień też nas zmoczył) i koło 15 wyruszyliśmy podbijać najwyższy szczyt w Brytanii – Ben Nevis 1344 m n. p. m (albo 4406 ft). Szliśmy dość sprawnie, bo wejście zajęło nam 3 godzinki. Niestety szczyt był w chmurach. Nocowaliśmy pod schroniskiem, niedaleko łazienek, więc każde z nas korzystało jak mogło (nie tylko się umyliśmy, ale też wypraliśmy co nieco).

Inverness–Fort Augustus (8 dzień/ 2 pętla)

Wtorek, 11 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Dzień ten był rozpoczęciem naszej pętli południowej. Rano musieliśmy się dopakować i dorzucić drugą partię jedzenia, którą zostawiliśmy u Gosi. Objuczeni niczym wielbłądy przed przeprawą przez pustynię sprawdzaliśmy jeszcze czy nie zapomnieliśmy o czymś. Na Szymona czekało też kilka napraw. W sumie wyjechaliśmy dopiero około 16.30! Po drodze mijaliśmy ruiny zamku Urquhart, położonego nad brzegiem Loch Ness. Jezioro to ma aż 37 km! Popularność zawdzięcza ono potworowi znanemu jako "Nessie", rzekomo zamieszkującemu jego głębiny. Opisy potwora najczęściej mówią o tym, że ma on długą szyję zakończoną paszczą, dwu lub jednogarbny grzbiet i ciemną skórę. Nam niestety tego stwora nie udało się spotkać, choć po drodze mijaliśmy wiele osób wytrwale wpatrujących się w głębiny tego pięknego jeziora.

My przede wszystkim skupieni musieliśmy być na drodze i przejeżdżających obok samochodach. Niestety wraz z zakończeniem pętli północnej skończyliśmy jazdę po odludnych terenach, gdzie to my byliśmy zagrożeniem dla owiec. Teraz role się zamieniły i to my byliśmy „owieczkami″ dla spalinowych dwuśladów. Z racji braku pobocza i krętej drogi często mijani byliśmy w niewielkiej odległości przez kierowców, którzy niestety zachowywali się jakby byli Panami drogi. Pierwszy raz poczułam się, jakbym była w Polsce."


Relacja Agaty:
"Oj, wyjechaliśmy z dużym opóśnieniem, bo dopiero ok. 16.30 byliśmy w drodze ( bo długo się zbieraliśmy, bo padało, bo było dużo napraw, bo tak wyszło). Ale i tak do wieczora zrobiliśmy 58 km. Mijaliśmy dość znany Urquhart Castle, leżący nad jeszcze bardziej znanym Loch Ness. Niestety zamek był zamknięty ( normalnie jakieś fatum z tymi nieczynnymi zamkami)."

Inverlael–Inverness (7 dzień/ 1 pętla)

Poniedziałek, 10 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"To już ostatni dzień północnej pętli. Padał deszcz, było pochmurno i cały czas otaczały nas muszki. Postanowiliśmy pospać dłużej i przeczekać deszcz. I dobrze zrobiliśmy, bo niebawem rozpogodziło się. Trasa do Inverness była już przyjemna, świeciło słońce, a wiatr mieliśmy w plecy. Co ciekawe przez blisko 20 km zjeżdżaliśmy cały czas z górki. Widoki były przecudne, a wiatr w plecy i myśl o ciepłym prysznicu powodowały nagły przypływ sił i poprawiały humor. Myśli o lusterku, grzebieniu i możliwości umycia włosów całkowicie zawładnęły moją głową. Nie spostrzegłam nawet, gdy dojechaliśmy do Inverness. Ok. 16:00 byliśmy już na miejscu, gdzie zostaliśmy ponownie królewsko ugoszczeni. Czekał na nas pyszny obiad i otwarta łazienka. Po powrocie wiele osób pytało się mnie jak można tak długo wytrzymać beż prysznica, czy kąpieli. Odpowiadałam im, że nie było tak śle, mieliśmy w końcu kąpiel w oceanie, a w większych miastach korzystaliśmy z publicznych toalet. W ostateczności musiały wystarczyć nam butelki z wodą i chusteczki nawilżające. Umyci i najedzeni postanowiliśmy przespacerować się do zamku i zwiedzić miasto. Według podań budowla ta została wzniesiona za króla Malcolma III, który wcześniej zrównał z ziemią zamek, w którym zgodnie z legendą Makbet miał zabić Duncana. Budowla ta znajdowała się około 1 km na północny wschód od miejsca, w którym po dziś dzień stoi zamek. Obecnie w Inverness znajduje się rekonstrukcja zamku Makbeta, którą mogliśmy podziwiać podczas spaceru."


Relacja Agaty:
"Wstaliśmy z 1,5 godzinnym opóśnieniem z powodu deszczu, mgły i muszek. Ale to już był ostatni dzień pierwszego kółka. Droga do Inverness była rewelacyjna– bardzo prosta i ok. 20 km było bez przerwy z górki! Miła odmiana po ciągłych podjazdach:). W Inverness byliśmy dość wcześnie, bo koło 16. Przywitał nas znów pyszny obiad, otwarta łazienka i życzliwość ludzka. Mieliśmy jeszcze czas na mały spacer po mieście i zwiedzenie zameczku w Inverness ( gdzie obecnie mieści się sąd)."

Heilam–Inverlael (6 dzień/ 1 pętla)

Niedziela, 9 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Dzień przywitał nas lekkim deszczem. Mimo wody z nieba, udało nam się spakować i chwile później pedałować z nadzieją o lepszą aurę. Teren stawał się coraz bardziej górzysty. Podjazdy zabierały nam sporo czasu i sił. Jeszcze dziś wspominam wolną i mozolną wspinaczkę do Ullapol–portowego miasteczka, licznie odwiedzanego przez turystów. Wydawać by się mogło, że jazda wzdłuż wybrzeża oceanu odbywać się będzie po płaskim. Jak się okazało nic bardziej mylnego. Raz po raz zmuszeni byliśmy skumulować swe siły oraz uwagę na podjazdach. Miasteczko, do którego dojechaliśmy, miało silną pozycję, jako centrum muzyki oraz sztuki. W maju każdego roku przez trzy dni trwa Ullapool Book Festiwal, który przyciąga wielu różnych pisarzy.
Spacerując malowniczymi uliczkami i podziwiając typowo rybacką architekturę, zahaczyłam o bar Fish and Chips gdzie zasmakować mogłam tamtejsze frytki (są dużo grubsze aniżeli w Polsce). Szkocji często spożywają je z dodatkiem octu. Jako, że robiło się już późno i deszcz cały czas nas nie opuszczał, nie było innej rady jak wyjechać za miasto i znaleźć miejsce na nocleg. Kompletnie przemoczeni przejechaliśmy około 15 kilometrów, po czym znaleźliśmy miejsce na namioty u starszej pani. W ekspresowym rozbijaniu się pomagały nam muszki. Było ich całe tysiące! Gryzły niemiłosiernie! Agata, Radek i ja szybko wskoczyliśmy do namiotów i zawinęliśmy się w namioty u starszej pani. W ekspresowym rozbijaniu się pomagały nam muszki. Było ich całe tysiące! Gryzły niemiłosiernie! Agata, Radek i ja szybko wskoczyliśmy do namiotów i zawinęliśmy się w śpiwory od firmy śpiwory od firmy Loap. Nie wyszliśmy z nich aż do rana. Tylko biedny Szymon poświęcił się i zrobił wszystkim herbatę (wodę trzeba było zagotować poza namiotem!). Biedak pogryziony był potwornie. Szymon dziękujemy!"

Relacja Agaty:
"Całe szczęście obyło się bez pęknięcia dętki, ale szprychy Szymona i midges nas dobijają. Tereny jeszcze dzikie, coraz bardziej górzyste, więc podjazdy były czasochłonne ( i siło chłonne ;)

Ullapool to piękne miasteczko, podziwialiśmy port i widoki, ale muszek od zatrzęsienia. Pogoda całkiem niezła– pochmurno, ale słońce się przebijało od czasu do czasu i mało wiatru."

Heilam–Scourie (5 dzień/ 1 pętla)

Sobota, 8 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Ten dzień byłby bardzo udany gdyby nie fakt, że nasze rowery łaskawie odmówiły posłuszeństwa. Jak zwykle zawiniła dętka w rowerze Radka i dziwnym zbiegiem okoliczności ponownie pękła szprycha u Szymona. Udało nam się dojechać do najbliższych zabudowań i tam zabraliśmy się za przygotowywanie śniadania. Chłopaki wzięli się za naprawę swoich „rumaków″. Mieliśmy płatki, do których brakowało mleka, a do najbliższego sklepu kilkanaście mil. Zastanawialiśmy się co zrobić? Przyszło nam do głowy, by przejść się do pobliskich domów i odkupić od miejscowych mleko. I tym razem Szkoci nie zawiedli. Oddali nam resztę mleka, którą mieli i w sumie uzbierało się go tyle, że spokojnie wystarczyło na śniadanie dla czterech osób. Po naprawieniu rowerów mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Gdy przejechaliśmy kilka mil, ujrzeliśmy przepiękny widok–plaża jak z filmu! żółty piasek, czyste, błękitne, spienione fale oceanu i wszystko to otoczone skalnymi klifami–ach bajka! Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności kąpieli i zanurzyliśmy się w lodowatej wodzie oceanu. Mimo mrożącego zimna przyjemność była ogromna.
Po krótkim relaksie na plaży przebraliśmy się w koszulki od Airbike i udaliśmy się do Durness, gdzie odwiedziliśmy tamtejszą jaskinię. Robiła wrażenie, ale tłumy turystów odstraszyły nas na tyle, by już po kilkunastu minutach opuścić to miejsce i udać się w dalszą drogę. Szkocka aura nie dawała za wygraną i tym razem też pokrzyżowała nam plany. Zostaliśmy uziemieni na dobre dwie godziny w miejscowym hostelu, w którym mieliśmy okazję podładować baterie do kamery, aparatu i telefonów. Gdy przestało padać, ruszyliśmy w drogę. Jako, że Durness było ostatnią większą miejscowością na naszej drodze, zaopatrzyliśmy się w prowiant. Przed nami trudna trasa, gdyż wjeżdżaliśmy w teren górzysty, a wiatr mieliśmy prosto w twarz. Ale i tym przeciwnościom daliśmy radę. W trudnym podjeśdzie pomagał mi i Agacie Szymon, który nauczył nas jazdy za nim „na kole″. Technika ta polegała na tym, że jechał on jako pierwszy i wziął na siebie cały opór powietrza, a my jechałyśmy za nim w tunelu aerodynamicznym. Warunkiem udanej jazdy były niewielkie odległości miedzy rowerzystami, co czasem bywało trudne. Po kilku morderczych podjazdach znaleźliśmy świetny nocleg na terenie straży pożarnej. Na szczęście nie było żadnego alarmu w nocy, chociaż nie wiem czy by nas zbudził."

Relacja Agaty:
"Znów dzień rozpoczęty dętka Radka (tym razem tylna). Potem znów siadały szprychy Szymona (jakaś dziwna ta zależność ;).
Widoczki zapierające dech w piersiach. Jeśdziliśmy po dzikich terenach Szkocji. Pustkowia takie, że nie było skąd wody do butelek wziąć, o sklepie nawet nie wspominając. W końcu znalazły się jakieś domy, a w nich bardzo mili ludzie, którzy dali nam mleko. Póśniej kapaliśmy się w Oceanie.
Plaża piękna, ale woda lodowata:). Czyści i pachnący pojechaliśmy do Durness, do jaskini z pięknym wodospadem. Tam tez znaleśliśmy przyjazny hostel, w którym podładowaliśmy sobie baterie i przeczekaliśmy deszcz. Potem zaczęła się jazda pod wiatr i pod górki. Szymon uczył mnie i Anię jazdy „na kole”.A potem nocleg przy straży pożarnej. W końcu to miejsce publiczne, co nie?"

Forss–Heilam (4 dzień)

Piątek, 7 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria Szkocja 2009
Relacja Ani:
"Siódmego sierpnia po raz pierwszy poznaliśmy, co to znaczy szkocka pogoda. Pochmurno było prawie cały dzień. Liczne podjazdy pod górkę również dawały się we znaki. Jednak to wszystko było nieporównywalne z tym, co spotkało nas później, a co towarzyszyło nam przez znaczny czas wyprawy. Mam tu na myśli niepozorne, małe muszki–midges. Kąsają niemiłosiernie, wchodzą do uszu, nosa. Jest ich całe mnóstwo i nie ma na nie żadnej rady (zabrane przez nas środki na owady nie radziły sobie z nimi). To w ich towarzystwie, w ulewnym deszczu, w otoczeniu przepięknych gór przyszło nam jeść obiad i popijać ciepłą herbatkę (z dodatkiem muszek). Jak przystało na Szkocję, za chwilę wyszło słońce i przygrzewało już do końca dnia. Po pokonaniu jeszcze kilku wzniesień szukaliśmy noclegu. Mieliśmy nadzieję, że w wiosce Hope, u podnóża gór, tuż przy rwącym strumyku, znajdziemy dobre miejsce. Lecz tym razem po raz pierwszy spotkaliśmy się z wyraźną odmową właściciela posesji, który stwierdził, że jego psy będą zbyt głośno ujadać i pogryzą nas muszki, których było tam całe mnóstwo. W sumie miał trochę racji. Gdy zapytałam go, jaki mają sposób na te małe uciążliwe stworzonka, odpowiedział tylko, że nie mamy szybko jechać i nie zatrzymywać się. Eh, gdyby to było takie proste…
Ostatkiem sił, zmęczeni i pogryzieni, wjechaliśmy na kolejną górę. Podczas zjazdu z niej, czując wiatr we włosach, dostrzegliśmy ciekawe miejsce na nocleg. Nie zastanawiając się za długo, oczywiście po wcześniejszym zapoznaniu się z terenem, wybraliśmy opuszczony dom na środku półwyspu, otoczony słoną wodą. To tu znalazłam przepiękne muszle, które teraz mają swoje miejsce w moim pokoju. Po raz pierwszy mogliśmy też podziwiać przepiękny zachód słońca, podczas którego Szymon zasnął."

Relacja Agaty:
"Dość męczący dzień pełen górek i chmurek... Pogoda iście szkocka: rano pochmurnie, obiad zjedliśmy w deszczu na moście, a chwilę potem paliło słońce. Nocleg w pięknym miejscu na takiej jakby wysepce w opuszczonym domku. I poznaliśmy specyfikę szkockiej fauny: MIDGES. Te meszki wciskają się do oczu, uszu i gdzie tylko się da, gryzą i nie ma jak się od nich odgonić. żadne spray'e ani inne cuda na nie nie działają."